Czasami, gdy na dworze wieje, leje, sypie, a my musimy wyjść i zmierzyć się z okropną pogodą, szukamy złotego środka. Rolę tego środka może z powodzeniem pełnić tzw. komin, ufilcowany z najwyższego gatunku wełny z australijskich merynosów. Znakomicie zastąpi jednocześnie czapkę i szalik. Obecnie znów na czasie, a w wydaniu filcowym troszkę się różni od tego z lat 80-tych. Mój pierwszy komin w tym sezonie prezentuje się tak...
Do zdjęć zgodziła się pozować i przez chwilę nawet moknąć, moja droga koleżanka Katarzyna K., za co wielkie dzięki :-)
Tak więc zima już mi nie straszna. Sobie też z pewnością sprawię coś takiego, ale to w wolnym czasie :-)
Pozdrawiam ciepło :*
Ja też nabieram od pewnego czasu chętkę na takie kominy. Proste ale piękne, zwłaszcza te dekorki!
OdpowiedzUsuńMój komin z lat 80. był zrobiony własnoręcznie na drutach :). A te filcowe bardzo mi się podobają, twój ma piękną fakturę i kolory.
OdpowiedzUsuńMnie też się podobają:)
OdpowiedzUsuńDziękuję za miłe słowa :-) Obecnie w kolejce są dwie otulanki z broszkami. Będzie ogniście i soczyście :)
OdpowiedzUsuńNie mogę się doczekać;)
OdpowiedzUsuń